Joanna jeździła koleją

Piątek, dzień wolny od pracy. Pobudka bladym świtem o 8:00, czy nawet wcześniej. Nie ważne, ważne, że powodem pobudki był wyjazd z Młodym na wakacje. Pół godziny przed wyjazdem wylądowaliśmy na dworcu w mieście B., a raczej na tym, co dworcem było kilka lat temu. Najpierw zobaczyłam, że tam gdzie były kasy już ich NIE MA! A my nie mamy biletu! Nie dość, ze szykuje się cyrk z przesiadkami (zawsze jest cyrk) to jeszcze mam biegać po pociągu i szukać konduktora? Zbyt wiele jak dla mnie. Krótka analiza dworcowego holu, pozwoliła na zlokalizowanie kasy, czyli malusieńkiego okienka w malusieńkim pokoiku. Kupiłam bilety i poszliśmy się nudzić na peron. 3 minuty przed planowanym odjazdem pociąg został zapowiedziany. Ale jak?! Nieskazitelną dykcją w dolby surround, pani powiedziała co to za jeden i że wjeżdża. Wjechał. O CZASIE. Wsiedliśmy. Wyściełane fotele w klasie 2! Pod wrażeniem dotychczasowych poczynań instytucji pociągowej, odjechaliśmy w siną dal ku pierwszej przesiadce. Szybko nawet jakoś zeszło i dojechaliśmy do miasta K. O CZASIE! Nie zdarzyło się nigdy, zawsze biegaliśmy dzikim pędem po peronach w poszukiwaniu odpowiedniego pociągu spóźnieni o dobre kilkanaście do kilkudziesięciu minut. A tu? Mieliśmy czas na skorzystanie z WC, niespieszne przejście kładką na właściwy peron i zajęcie strategicznych miejsc w czekającym pociągu. Nie było już wyściełanych siedzeń, ale nie można mieć wszystkiego. Odjazd pociągu znów „radiowym” głosem został zapowiedziany przez głośniki i zupełnie już niezdziwieni odjechaliśmy zgodnie z planem. Podróż upłynęła nam na czytaniu książek, graniu, czytaniu, podziwianiu widoczków, jedzeniu, czytaniu, podziwianiu, jedzeniu, graniu, jedzeniu. Czyli normalka. Nawet powieka mi nie drgnęła, choć podziw i niedowierzanie targały mym jestestwem, kiedy PUNKTUALNIE przybyliśmy na miejsce. Potem standard, przywitanie, opowieści, jedzenie, JEDZENIE, podziwianie ogródka, wódeczka, opowieści, podziwianie ogródka, no i w końcu czas do wyra. Rano znów pobudka bladym świtem, co by przed podróżą powrotną, tym razem samotną, napić się jeszcze kawusi i spakować. Plecak nie stracił na wadze, choć łudziłam się, że będę miała lekko; obdarowana zostałam tym i owym. Podróż rozpoczynała się w samo południe i wcale lejący się z nieba żar nie ułatwiał ani wyjazdu, ani nie zapowiadał relaksującej podróży. Bez mrugnięcia okiem przyjęłam fakt, że pociąg przyjechał punktualnie, wcale nie zwróciłam uwagi, na to,  że wagony były piętrowe…po prostu odjechałam w Polskę. Rozsiadłam się jak basza. Pociąg się rozpędza – duszno -oOotwarłaaam okno – jadę – wieje – zaAamyYkaAm* okno – nie daje się – wieje nadal -PRZEWIEJE MNIE! – trudno! Taka owiana przyjechałam atrakcyjnym piętrusem do OW. Bez trudu odnalazłam właściwy pociąg (pisanie, że  wszystko odbywa się zgodnie z rozkładem jazdy uważam za zbyteczne). Dokładnie zapamiętałam gdzie będzie w cieniu i usiadłam. W cieniu nie było, a powinno, może się jakoś obróciliśmy względem słońca? Przesiadłam się więc, bo możliwości były a w tym słońcu groziło mi odwodnienie spowodowane znaczną produkcją potu. Wyjęłam książkę, jedzenie, wodę, rozsiadłam się …no kurde! WIEJE! Szereg operacji zamykania okna udał się w końcu i zlana potem usiadałam po czym  rozpoczęłam procedurę konsumpcji zarówno posiłku jak i książki. Jadę….DUSZNO!.. Otwieram okno…WIEJE…No można zwariować, ciuchy lepią mi się do ciała, nie mogę się skupić na czytaniu. W końcu osiągnęłam jakiś konsensus jeśli chodzi o okno i nie niepokojona przez duchotę i wiatr wgapiłam się w okno. A tam: łąki, las, sadzawka, łany zbóż, łany zbóżżżżż……zbóżżżżżżżżżż……….Ocknęłam się. Matko, która godzina? Szybkie spojrzenie na zegarek. Minęło zaledwie 15 minut! Próbując czytać, słuchać muzyki i podsłuchiwać pasażerów, w strugach własnego potu dojechałam do K. Przesiadłam niespiesznie do kolejnego pociągu, zajęłam miejsce natychmiast przyklejając się do siedzenia, wyjęłam książkę, jedzenie, resztkę wody i pozwoliłam odwieźć się do B. Ostatni etap podróży urozmaiciła mi pewna dyskutująca parka, ale jechali tylko trzy stacje, więc musiałam zająć się czymś innym. Na pierwszy plan wysunęły się dwie rzeczy pić i sikać. Jednego już nie miałam drugie było trudne do wykonania, bo nie miałam z kim zostawić plecaka. Ostatnią rzecz załatwiłam przed samym wysiadaniem upychając się z plecakiem w nieziemsko wąskiej toalecie. Wysiadałam spóźniona 10 minut. Czyli choć troche kolejowej „normalności”. Dworzec opuszczałam na bezdechu, bo ….no bo wiadomo dworzec. Przyjechałam spocona, zmachana, jakbym pieszo przyszła, wysuszona wiór. W domu uzupełniłam płyny i….rozmroziłam lodówkę..

Długie? Nudne? No jak ta podróż

About joannabloguje

Bloguję bo lubię, bo mnie to pozytywnie nakręca. Zobacz wszystkie wpisy, których autorem jest joannabloguje

Dodaj komentarz